poniedziałek, 8 września 2008

5 września 2008 - Jedziemy do Słowenii

Po 11,5 godzinach jazdy udało nam się jeszcze 4 września, bo 10 minut przed północą dojechać na camping w Keszthely na Węgrzech. Pierwsze 100 km rajdu jechaliśmy 5 h. Pozostałe 435 km zajęło nam kolejne 6,5 h. Cały czas prowadził Filip. Kredens wypalił średnio 7,6 litra na 100 km.

Przejazd przez Czechy jakoś nie zapadł nam w pamięci. Co innego Słowacja. Pierwszy wniosek. Mają fajne drogi. Celowo unikaliśmy głównych arterii. Pokonaliśmy drogę nr 64 ze Zliny do dawnego przejścia granicznego Komarno. Polecamy jazdę tą trasą. Droga bardzo malownicza. Dużo zakrętów, podjazdów, piękne lasy , góry i gdzieniegdzie nagie skały. Staraliśmy się uwiecznić część wrażeń na filmiku. Jazda drogą 64 to był pierwszy mini test kredensa przed Col de Turini. Bez specjalnego wysiłku fiacik pokonywał kolejne wzniesienia. Jazda w dół na luzie też nie przysparzała mu problemów. Cała załoga jest przekonana, że damy radę zdobyć przełęcz. Pozbędziemy się tylko bagażu (zostanie u znajomej mieszkającej w Monako) by nie męczyć silnika.

Po dotarciu na camping prawie po ciemku rozkładaliśmy namiot, który okazał się bardzo wygodny w mieszkaniu, ale nie koniecznie w rozkładaniu. Lampka zasilana z akumulatora kredensa jako tako spełniała swoje zadanie. Po zjedzeniu ciepłego posiłku (w rolę kucharza wcielił się Marcin) przyszedł czas na mały rekonesans co do stanu technicznego pozostałych bolidów biorących udział w rajdzie.

Złombol na campingu

Wszyscy (poza Dacią) dojechali. Ostatnia Ola w pomarańczowym maluchu eskortowana przez Tomkowego Interceptora przyjechała na camping prawie 2,5 h za nami. Chłopaki z Wartburga (najlepiej ubrana załoga rajdu) opowiadali, że przednia klapa otworzyła im się podczas jazdy 100 km/h na Węgierskiej autostradzie. Maluch z poznania z bardzo zakłóconą aerodynamiką również poradził sobie świetnie. Maluch Dziadka Zygmunta prowadzony przez Mateusza dojechał bez przeszkód choć poza litrami benzyny połknął również ok. z litr oleju..

Poznaniacy mają gdzieś aerodynamikę

Załoga Wartburga w identycznych strojach

Po nocy na wygodnym campingu (zapłaciliśmy tylko 7 euro z wóz i nas wszystkich). Potem szybka kąpiel w mulistych i w miaręciepłych wodach Balatonu i ok. 11.30 5 września ruszyliśmy w kierunku Słowenii.
Po kompieli w Balatonie suszyliśmy kompielówki podczas jazdy
Przejazd przez Węgry był jednocześnie zetknięciem z czymś totalnie obcym jak i czymś świetnie znajomym. Obcy był język. Boże jak ci ludzie mówią. W sumie pięknie, ale nic nie idzie zrozumieć. Wszędzie na świecie Policja, to Police, Policyja lub coś tym stylu. Tutaj to Randerszoeg. Swojsko poczuliśmy się natomiast na drogach. Tak samo nędzne technicznie jak w ojczyźnie, z tym że bardziej kręte. Na szczęście widoki świetnie. Już nie tak górzyście jak na Słowacji ale naprawdę ładnie.

Na Węgrzech grasuje CBA

Drugi etap Złombola to kolejne 500 km do Sistiany. Większość załóg postanowiła jechać jednak autostradami, gdyż niektóre samochody nie radzą sobie z górzystymi trasami. Dlatego na Słowenii większość dnia spędziliśmy na autostradach, co wiązało się z koniecznością wykupienia winiety (35 euro).

Kredens na tle Słoweńskiego pola dyń

Dzisiaj większość trasy jechaliśmy sami. Po wczorajszej łatwiźnie, kiedy to po prostu jechaliśmy za Jasiem i jego trabantem wyposażonym w GPS, musieliśmy zacząć radzić sobie tylko za pomocą mapy. Na szczęście nie przysporzyło nam to większych problemów . Zgubiliśmy się raz, ale dzięki temu zobaczyliśmy sławne termy w Heviz, które używane były już za czasów rzymskich. Dzisiaj Adrianowi i Marcinowi udało się oderwać Filipa od kółka. Do granicy ze Słowenią prowadził Adrian. Potem zaczął pisać notkę na bloga i stery przejął Marcin. Z każdą godziną przybywało nam kilometrów na liczniku oraz nalepek na masce.

Zdjęcie maski

Czytajcie kolejne relacje z naszego udziału w Złombolu. Choć nie wiemy kiedy uda się nam je u mieścić J.

Brak komentarzy: