wtorek, 16 września 2008

14 września – Załoga już we Włocławku

14 września w niedzielę o 9.00 Załoga powróciła do Włocławka.

Po przejechaniu 23 letnim Fiatem (naszym kredensem) 4800 km przez 8 krajów w 12 dni. Po zwiedzeniu Monako, Nicei, Turynu, Mediolanu, Werony, Wenecji, Bolonii, Pizy, Ljubljany i Budapesztu powróciliśmy w końcu na ojczyzny łono.

Niewyspani ,ale zadowoleni ok. 9.00 pod blokiem Marcina

Owocem naszego udziału w rajdzie charytatywnym Złombol 2008 Katowice – Monako są nie tylko niezatarte wrażenia z jazdy Fiatem 125 p po polskich, czeskich, słowackich, węgierskich, słoweńskich, włoskich, francuskich drogach, czy także po torze Formuły 1 w Monako, ale także pieniądze jakie udało nam się zebrać na rzecz dzieci z domów dziecka.

Organizatorzy rajdu zgromadzili dotychczas ok. 28 tyś. złotych za który zamierzają zakupić dary dla kliku domów dziecka. Dzięki ich uprzejmości pieniądze, które zebrała załoga z Włocławka zostaną przeznaczone na zakup sprzętu komputerowego dla dzieci z domu dziecka nr 2 we Włocławku.

Planowaliśmy, że zbierzemy 5000 złotych. Dotychczas udało się zgromadzić 4380 złotych. Pozostałe pieniądze postaramy się zdobyć w najbliższym czasie. A tuż potem, w porozumieniu z organizatorami rajdu, zaczniemy szukać najkorzystniejszych ofert by kupić dobrej klasy sprzęt komputerowy dla przedszkolaków.

O kolejnych krokach, które będziemy podejmować by zdobyć brakujące pieniądze oraz o procedurze zakupu i przekazania darów będziemy informować na naszym blogu.

14 września – 12 godzin powrotu do Włocławka

Plany planami a my, po zwiedzeniu Budapesztu, zamiast dojechać do polskiej granicy, przez 12 godzin, dojechaliśmy do samego Włocławka.

Jazda kredensem to na tyle przyjemne doświadczenie, że za jednym zamachem przejechaliśmy z Budapesztu do węgiersko-słowackiej granicy. Potem drogą 64 udaliśmy się w kierunku Nitry. Potem przejście graniczne z Polską, Katowice, Łódź i Włocławek.

Niestety oprócz przyjemnych wrażeń było też dużo stresu. Jazda po słowackich górach w nocy uświadomiła nam powagę naszej sytuacji. Jeżeli wyjąca coraz bardziej pompa wody rozwaliłaby się właśnie tu bylibyśmy w niezłym bagnie.

Droga piękna, ale ok. 2 w nocy w górach nie mielibyśmy się do kogo zwrócić. Mało tego nie było nawet gdzie postawić samochodu, bo z jednej strony stromizna z drugiej rów. Do tego słowacka droga 64 to tak naprawdę jeden wielki zakręt, czyli obojętnie gdzie byśmy nie stanęli było zagrożenie, że ktoś w nas uderzy. Niby nikogo nie mijaliśmy, ale kto wie może jacyś desperaci będę jechać tą samą trasą w ciągu godziny lub 2 i tragedia gotowa. Poza tym nie było gdzie rozstawić namiotu, a spanie w Fiacie przypominałoby spanie we włączonej lodówce, bo w ciągu kilku godzin kredens wyrwał nas z upalnych Włoch u rzucił w mroźną i górską Słowację. Na dodatek odkryliśmy nagle, że nie działa nam ogrzewanie.

Tuż przed wyjazdem Filip zajęty naprawą i przygotowaniem silnika, elektryki i jaszcze kilku innych kluczowych dla jazdy rzeczy przeoczył sprawdzenie ogrzewania. Z resztą nie ma się co dziwić. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski, chodziło się w krótkich spodenkach. Poza tym jechaliśmy do Włoch i na francuską riwierę. Niestety teraz musieliśmy słono płacić za te przeoczenie. Na szczęście kredensik wytrzymał przymusową wspinaczkę i ok. 3 w nocy przekroczyliśmy polską granicę w okolicach Zwardonia.

Jazda po polskich drogach nie przysparzała szczególnych trudności. W nocy było w miarę pusto. Jednak przenikliwy chłód zmusił nas do opatulenia się kocami i śpiworami. Przykryty był nawet kierowca, którym przez większość trasy był Filip.

Po 12 godzinach jazdy i pokonaniu 800 km dotarliśmy w końcu do Włocławka. Niedziela upłynęła nam na rozpakowaniu Fiacika i spaniu. Teraz tylko szokujący powrót do rzeczywistości oraz liczenie pieniędzy i zakup darów dla dzieci.

13 września – Budapeszt i setki kilometrów drogi do domu

13 września to prawdziwy rekord świata jeżeli chodzi o liczbę pokonanych przez nas kilometrów. Tuż po zakończeniu zwiedzania Ljubljany zamiast poszukać jakiegoś noclegu zdecydowaliśmy się na dalsza jazdę w kierunku Budapesztu. W planach było znalezienie parkingu, kilka kilometrów za Ljubljaną, na którym moglibyśmy zaparkować naszego kredensa, który całkiem nieźle sprawdzał się w roli samochodu kampingowego.

Jazda była na tyle przyjemna, że po kilku godzinach zamiast na parking pod Ljubljaną trafiliśmy na podobny pod … Budapesztem. W sumie przejechaliśmy ok. 400 km więcej niż planowaliśmy. Po 8 godzinach snu pojechaliśmy do Budapesztu, który przywitał nas niespodzianką, czyli darmowym parkingiem.

Potem było 6 godzin zwiedzania.

Załoga zdobywa działo przy cytadeli na Górze Gelerta.

W tle wzgórze zamkowe z budowlą pamiętającą czasy Habsburgów

Pomnik wolności na Górze Gelerta kiedyś trzymał czerwoną gwiazdę, dziś jest liść palmowy. Swoisty znak przemian i zdolności dostosowania się do nowych warunków.

Parlament to oni mają piękny nasz Sejm się chowa

Załodze najbardziej podobała się wizyta w restauracji, gdzie Filip zamówił jagnięcinę z kapustą w ostrym sosie z Marcin i Adrian tradycyjny węgierski gulasz. Ciekawa była również wizyta w budapeszteńskim metrze, które jest najstarsze w kontynentalnej Europie. Samo metro przypomina raczej miniaturkę innych tego typu konstrukcji spotykanych w pozostałych stolicach starego kontynentu. Stacje są małe i urokliwe, a wagoniki przypominają raczej podziemne tramwaje niż pociągi. Charakterystyczny jest też wszechobecny zapach smaru, który spotkać można np. w starych parowozowniach.

Chłopaki w stacji metra

W czasie spacerów odkryliśmy na ulicy mimochodem kilka skarbów:

Star Łada

Terenowa Łada

BMW

Odnowiony Wartburg pod hotelem Hilton

Stary ale jary Land Rover Defender

Ok. 20.30 opuściliśmy stolicę Węgier. Przed nami 800 km do domu, z wyjącą pompą, która ma już olbrzymie luzy. Plan jest taki by pokonać kolejne 400 km i tylko dotrzeć do Polski. Tam w razie awarii jakoś sobie poradzimy.

12 września zwiedzanie Wenecji i Ljubljany

12 września ruszyliśmy na zwiedzanie Wenecji. Zjechaliśmy ze stałego lądu by po kilkukilometrowym moście Ponte Delle Liberta dostać się na jedną z wysepek laguny, na której stworzono te specyficzne miasto.

Od strony kontynentu do Wenecji dochodzą tory kolejowe oraz droga, którą dostaliśmy się do dzielnicy portowej. Tuż obok wielkich promów i statków wycieczkowych zbudowano kilka nowoczesnych piętrowych parkingów. Koszt parkowania wynosi ok. 24 euro za dobę. Co daje ok. 1 euro za godzinę. Choć cena wydaje się niska to jednak diabeł tkwi w szczegółach. Opłatę w wysokości 24 euro trzeba uiścić niezależnie od ilości godzin jaką samochód przebywał na parkingu.

Kredens na weneckim piętrowym parkingu. Z tyłu w panorama miasta na wodzie.

Jednak nie ma co narzekać. 8 euro na osobę to bardzo niski koszt jak za zwiedzanie Wenecji, tym bardziej że parking znajduje się tuż u bram/brzegów miasta.

Po wyjściu z parkingu zaczyna się prawdziwa Wenecja. Miasto na wodzie. Zamiast ulic kanały, zamiast samochodów łodzie. Filip i Marcin byli zachwyceni. Marcin ilością mostów, Filip łodziami policyjnymi, barkami transportowymi, a nawet śmieciarkami, które, jak to w Wenecji, zamiast sunąć na asfalcie pływają po wodzie. Adrian wziął na siebie rolę przewodnika. Prowadzona przez niego Załoga zmierzała szybko w stronę mostu Rialto, który spina 2 brzegi Canal Grande i położony jest w okolicy pierwszego na świecie getta żydowskiego. To właśnie w Wenecji w 1516 roku powstała pierwsza na świecie wyodrębniona przepisami prawa dzielnica żydowska. Jej nazwa wzięła się od pobliskiej huty, którą w dialekcie weneckim nazywano geto.

Oczywiście Marcin na tle mostu Rialto
Bracia Łaźniewscy na tle placu św. Marka

Po przekroczeniu mostu udaliśmy się na plac świętego Marka, który o tej porze roku jest wyjątkowo suchy i jak zawsze pełen gołębi. Kilkudziesięciominutowy spacer po placu oraz ogromne kolejki do pałacu Dożów oraz katedry św. Marka skutecznie zachęciły nas do powrotu do kredensa. Po zapłaceniu opłaty parkingowej mogliśmy ruszyć w 240 kilometrową trasę do Ljubljany na Słowenii.

Lublana, choć urokliwa, nie zrobiła na Załodze większego wrażenia. Główne zabytki miasta choć zadbane to jednak nie oszałamiają. A całe miasto jest niesłychanie małe, co szokuje zwłaszcza gdy idąc ok. 10 minut przechodzi się w szerz całą starówkę. Tromostovje i kościół Franciszkanów nie wywierają wielkiego wrażenia. Podobnie zamek oraz smoczy most, który rozmiarami przypomina most przez Zgłowiączkę, choć w jego forma jest na pewno ciekawsza.

Kościół Franciszkanów i Tromostovje (Trójmost) czyli główne symbole Ljubljany.

Marcin na tle smoczego mostu


11 września - Spokojna jazda przez północne Włochy

Po noclegu w kawalerce Tomka prześlijmy się po Brescia. Miasto choć pamięta czasy rzymskie i góruje nad nim średniowieczny zamek znane jest z czegoś zupełnie innego. To tu produkowane są znane na całym świecie pistolety Beretta, bez których nie może obyć się żadna sensacyjna amerykańska produkcja filmowa.

Tuż przed wyjazdem zjedliśmy prawdziwie włoskie śniadanie. Świeże bułki z piekarni, która znajduje się tuż pod podłogą tomkowej kawalerki, smarowane miejscowym masłem przykryte szynką parmeńską, serem mozarella lub miejscowym twarogiem długo nie dadzą o sobie zapomnieć. To właśnie jedzenie jest tym co Załoga lubi w tym kraju najbardziej. No może oprócz Marcina, który z racji kierunku studiów i zainteresowań, robi zdjęcia niemal każdemu napotkanemu mostowi i wiaduktowi.

Jeszcze przed południem wyruszyliśmy spokojnie w stronę Werony. Jazda była spokojna, ale niespokojne były myśli, bo pompa wody działa, ale ma coraz większe luzy, co objawia się coraz głośniejszym piszczeniem. W tej stresującej atmosferze dotarliśmy do jeziora Garda.

Kredens nad jeziorem Garda
To wielkie, otoczone górami jezioro powitało nas ciepłą wodą. Kąpiel podczas upałów dodała nam sił na kolejne kilometry i przynajmniej na chwilę pozwoliła zapomnieć o dermie przyklejającej się co ciała podczas podróży. Po 1,5 h kąpieli i kolejnych 2 h w podróży dotarliśmy do Werony.

Miasto Romea i Julii położone nad Adygą, oprócz fikcyjnego domu pięknej bohaterki dramatu Szekspira ma do zaoferowania liczne zabytki pamiętające czasy rzymskie, średniowiecze i burzliwe czasy nowożytne.
Wjeżdżamy do Werony

W domu Julii

I w restauracji
No i oczywiście wspaniałą kuchnię serwowaną przez niezliczone restauracje. Po spacerze wśród kościołów i placów doszliśmy w końcu do miejscowego Koloseum i upragnionych restauracji. Prawdziwie włoska pizza oraz penne po bolońsku spowodowały, że miasto opuszczaliśmy najedzeni i z żalem, że już musimy wyjeżdżać. Nawet jeśli nazajutrz mieliśmy zobaczyć słynną Wenecję.

sobota, 13 września 2008

10 września - Wracamy do Włoch

Po pobycie w Monako i wycieczce do Nicei trzeba było zacząć długi powrót do domu. Trzeba też było podjąć ważną decyzję. Podczas wspinaczki na wzgórze na którym znajdował się kamping w Monton nasz Fiat zaczął jęczeć. Okazało się, że łożysko pompy wody ma luzy i świszczy przeraźliwie przy wysokich obrotach silnika. Jeżeli łożysko nie wytrzyma pompa stanie a my razem z nią. Jeżeli pompa wody przestanie pracować to Fiacik nie będzie chłodzony, a my będziemy mieć przechlapane. W związku z tym zdecydowaliśmy, że nie będziemy narażać kredensa na zbędne wysiłki i że Col de Turini zdobędziemy innym razem.

Teraz trzeba spokojnie i po w miarę płaskim terenie jechać do Polski. I tak też zrobiliśmy. Niestety nie jest to łatwe zadanie gdy jest się na francuskim wybrzeżu. Krótkie konsultacje z Panią Ireną pozwoliły na ustalenie trasy, która doprowadziła nas do Turynu i było najmniej uciążliwa do Kredensa i pompy wody.

Udaliśmy się drogami ekspresowym na północ do Cuneo. Po drodze pokonaliśmy kilka górek i przełęcz Tenda, która łączy Francję i Włochy.


Kredens na serpentynach nadal spisuje się dzielnie, ale zaczął jęczeć

W sumie bez przeszkód, ale z dusza na ramieniu dotarliśmy do Turynu. Tu pierwszy zawód. Muzeo dell’ Automobile jest czasowo zamknięte. Na szczęście udało nam się zobaczyć Lingoto, czyli dawną fabrykę Fiata w Turynie, w której teraz mieści się centrum handlowe, sale konferencyjne i muzeum rodziny Agnielich, którzy przez dziesięciolecia zarządzali koncernem Fiat. Załodze najbardziej do gustu przypadł tor testowy, który mieściłsię … na dachu Lingoto.

Fiacik na tle dawnej turyńskiej fabryki koncernu Fiat

Marcin na tle Lingoto

Załoga na torze testowym na dachu Lingoto
Po zwiedzeniu starej fabryki zadowoleni opuściliśmy Turyn. Bocznymi drogami (omijając drogie autostrady) dostaliśmy się do Mediolanu. Tu katedra, La Scala, Zamek Sforza, kościół San. Ambroggio i kolejne 100 km autostradami w kierunku Brześcia, gdzie czekał na nas kolego Tomek i kilka metrów kwadratowych podłogi w jego kawalerce.

8-9 września - 2 dni w Monako

A właściwie w Monton we Francji tuż pod Monako oraz w samym księstwie. Tuż po pompatycznym i sympatycznym zakończeniu Złombola, czyli po podjechaniu pod Casino Monte Carlo postanowiliśmy zrobić sobie i kredensowi wolne.

Spędziliśmy 2 dni na miejskim kampingu w Monton, który nie dość, że usytuowany na pięknym wzgórzu, to miał wszelkie potrzebne wygody łącznie z bezprzewodowym Internetem. Nie było tylko jacuzzi. Wy też to odczuliście w postaci kilku notek z pierwszych dni rajdu, które umieściliśmy jednego pięknego dnia.

Taki widok mieliśmy praktycznie po wyjściu z namiotu

Po przebudzeniu mogliśmy patrzeć na Morze Śródziemne z dość wysokiego wzgórza na którym położony był kamping. Łatwe było też zejście do morza. Wąskimi krętymi uliczkami prosto w dół, potem na plażę i do wody. Gorzej z powrotem :-).

Wypoczynek nam się przydał. Po 4 intensywnych dniach spędzonych w kredensie, który niestrudzenie mknął w stronę Monako mogliśmy nie robić nic poza leżeniem na plaży. Woda była ciepła, niestety fale malutkie. Nikt jednak nie narzekał. No może poza Adrianem, który pływając nadział się na meduzę.

Rany po bohaterskiej walce z morską meduzą

Załoga i chłopaki Poznaniaki na francuskim wybrzeżu

Kąpiel w morzu powodowała, że na skórze tuż po wyschnięciu pojawiała się warstwa soli. Marcin śmiał się, że brakuje tylko pomidorków. Spokojne chwile na plaży mącił tylko niepokój o losy Malucha Dziadka Zygmunta, który po kilku godzinach napraw w końcu ruszył w stronę Polski. Samochód do ojczyzny wracał w asyście dziewczyn w 34 letniej Skodzie, malucha Oli oraz chłopaków z zielonego Fiata, którzy stali się nieoficjalnymi mechanikami rajdu. Funkcję tę zachowali nawet po jego zakończeniu.

My tymczasem kontynuowaliśmy leniuchowanie. Nieopodal równie aktywnie wypoczywały załogi Malucha z Poznania oraz Skody 105. Wieczorem odwiedziliśmy Panią Irenę, która z mężem Michellem od 20 lat mieszka w okolicach Monako. Znajoma rodziców Marcina przyjęła nas po królewsku. Po sytej i smacznej kolacji zaciągnęła nas na nocne zwiedzanie Monako. Wjechaliśmy na wzgórze pałacowe, gdzie mieści się rezydencja Grimaldich. Dynastia ta, z małymi przerwami, rządzi księstwem już od 700 lat. A początki były ciekawe. Protoplasta rodu, uciekinier z Genui, Francois Grimaldi w tysiącdwieściektórymśtam roku zakradł się do pałacu genueńskiej rodziny, która wówczas rządziła miastem i wyrżnął w pień ówczesnych mieszkańców wraz z ochraniającą ich załogą.

Marcin, Adrian i zabójczy przodek władców Monako

Zdziwiło nas, że Monako nocą jest raczej mało ruchliwe. Ulice świecą pustkami. Mieszkańcy bawią się gdzieś we wnętrzach luksusowych klubów. W kasynach grać nie mogą, bo te mają deprawować jedynie przyjezdnych. Na ulicach spokój. Nie to co we Włoszech kiedy ulica budzi się wieczorem a zdobycie miejsca w restauracji w godzinach 20 -22 to nie lada wyczyn.

Inaczej jest za dnia. Dużo samochodów, mało parkingów i bardzo ciekawe drogi. Monako jest bardzo małe ma jakieś 2 km długości i 800 szerokości. W dodatku położone jest na wybrzeżu, na którym góry wprost wyrastają z morza. W tej sytuacji kilkupiętrowe parkingi i liczne tunele są wykuwane w litej skale. Podobnie centrum handlowe, które mieści w sobie m.in.. muzeum motoryzacji. Inżynierowie od lat szukają tego co w Monako najcenniejsze czyli m2 dodatkowej powierzchni. Oprócz niekończących się odwiertów usypuje się kolejne dzielnice wyrywając ląd morzu oraz stosuje się pływające (sięgające czasami kilku pięter w dół) mola przy których cumują wielkie promy. Miejsce naprawdę ciekawe. Zwłaszcza kiedy widzi się je z pokładu Kredensa, który w miejskich korkach jedzie zderzak w zderzak z Bentleyem, Lamborghini, czy innym Ferrari.

Takie skarby można zobaczyć w podziemiach Monako

Dla nas najbardziej interesująca były oczywiście książęca kolekcja samochodów.W małym ale bardzo zasobnym muzeum stały maszyny wojskowe, sportowe oraz jak przystało na Monako luksusowe. Nie ma co pisać to trzeba zobaczyć. Foty poniżej.

Wojskowy Citroen

Zabytkowy bolid Formuły 5

Poza muzeum warto zobaczyć jeszcze Katedrę, gdzie wśród grobowców Grimaldich znajdzie się miejsce pochówku tragicznie zmarłej hollywoodzkiej gwiazdy i księżnej Monako Grace Kelly. Siedzibę Grimaldich za dnia oraz ogród japoński. Warto też przejsć sietunelem po Audytorium Rainera III, który wszyscy kibice F1 znają jako odcinek toru Monako, na którym bolidy osiągają prędkości blisko 270 km/h.

Wieczorem skoczyliśmy do Nicei. Ok. 20 km jazdy wybrzeżem w jedną stronę. Potem spacer po promenadzie i starówce, późny powrót na kamping i spanie. W drodze powrotnej przejechaliśmy się również po torze Monako. Niestety część toru stanowi na co dzień wybrzeże mariny i jest niedostępna dla ruchu, a tunel pod Audytorium można pokonać jedynie pod prąd. Jednak wrażenia z jazdy są i tak niezapomniane.


piątek, 12 września 2008

Kredens się tuła

Po 2 dniach spędzonych w Monako i krótkim pobycie w Nicei załoga kredensa ruszyła w drogę powrotną. Udało się nam zwiedzić Turyn. Niestety muzeum samochodów było czasowo zamknięte. Na szczęście mogliśmy zwiedzić Lingoto - starą fabrykę Fiata, w której obecnie mieście się centrum handlowe. Po Turynie przyszedł czas na Mediolan, kąpiel w jeziorze Garda i Weronę. Dziś ruszamy do Wenecji a potem dalsza jazda w stronę Polski. Coraz głośniej niestety pracuje pompa wody - jeżeli panie nie dojedziemy.

wtorek, 9 września 2008

Złombol już w Monako

7 września rozpoczęliśmy wyjazdem nad Morze Śródziemne. Już od kilu dni jedziemy w jego pobliżu, a jeszcze Anie razu nie udało się nam w nim zanurzyć. Dlatego, jak zwykle we Włoszech, krętymi, wąskimi, górskimi drogami pojechaliśmy do Porto Venere w okolicach miejscowości Le Grazie. To małe malownicze miasto z jeszcze mniejszym zameczkiem broni dzielnie dostępu do zatoki nad którą leży La Spezia. Oprócz ładnych uliczek i starych murów zachwyciła nas siłą morza. Tu widoczna ze zdwojoną siłą, bo od strony zatoki wszystko jest gładkie i spokojne. Krótki spacer na drugą stronę zamku ukazuje skaliste wybrzeże szturmowane co kilka sekund przez olbrzymie fale. Zamek położony na skałach jest cały czas obmywany przez morską wodę. Przy odpowiednim nałożeniu się fal nieuważny turysta może znaleźć się w polu rażenia bałwana piany wyrzuconego na kilka metrów w górę. U podnóża zamku znajduje się grota, która zainspirowała Lorda Byrona do napisania kilku rzeczy. Nie wiemy jak mają poeci, ale nas smród jak na dworcu centralnym w Warszawie był jedynie w stanie zainspirować na do szybkiego opuszczenia jaskini.


Załoga szturmuje zamek
Załoga pod skałami
Opuszczamy Porto Venere

Po kolejnych 100 km na włoskiej autostradzie, która tym razem prowadziła wzdłuż wybrzeża, znaleźliśmy się w Genui. Miasto stare. Wielki port i poza tym nic ciekawego. Główny plac miasta , czyli Plac Ferrari nie zachwyca. Kilka kościołów i pałaców stanowi jakąś ciekawostkę, ale tak naprawdę szkoda na to czasu. Lepiej jechać na plażę.

Po 2 godzinach błąkania się po Genui znowu ruszyliśmy w trasę. Jazda kredensem po autostradzie nie powinna należeć do przyjemnych, ale to nie są zwykłe autostrady, tylko włoskie autostrady. Droga wiedzie niby tuż nad morzem, ale tak naprawdę przebija się przez wysokie góry, które tu nagle wyrastają z wody. Góry Włoch choć niezbyt wysokie w porównaniu do Alp czy Himalajów mają to do siebie, że leżą tuż nad morzem. Nie ma żadnej wyżyny. Która pomogłaby podróżnym przyzwyczaić się do widoków. Jest morzę i bum!!!! Nagle pojawia się góra o wysokości jakiś 1500 -2000 m. I przez ten teren przebija się droga szybkiego ruchu, o której Polacy mogą póki co tylko pomarzyć. Jedziemy włoską przekładanką, gdzie tunele przeplatają się z wiaduktami. W takim terenie nie powinno być drogi. A ona jest! I to jaka?! Jadąc takim cudem, które otoczone jest przez szczyty i morze zupełnie nie rozumiemy jaka jest trudność w zbudowaniu autostrady na płaskiej równej nizinie, na której leży większość Polski.

Jednostajną jazdę przerywa nagle polski głos z CB Radia. To jedna z załóg stoi na stacji benzynowej, do której zbliża się kredens. Po zjechaniu okazuje się że wozów ze Złombola jest więcej. Są też dobre i złe informacje. Trabant wrócił do wyścigu. Po nieprzespanej nocy chłopaki skądś wytrzasnęli alternator. Maszyna Jasia sunie w stronę Monako, nie ma jej z nami na parkingu. Niestety Maluch Dziadka Zygmunta stoi. Po kilkugodzinnej walce odpala.

Początek końca Malucha Dziadka za moment odpali ale do Monako nie dojedzie.


Przymusowy piknik pod Monako
Jedzie kilkadziesiąt kilometrów i staje na amen, 14 km od Casino Monte Carlo. Załoga malucha jedzie do Monako innymi wozami. Kredens zabiera Mateusza i trochę bagaży. O 2.00 w nocy pod Casino podjeżdża 12 aut w tym nasz kredens.
Cel podróży już na horyzoncie
Kołowanie pod Casino Monte Carlo
Casino Monte Carlo zdobyte
Rajd Złombol 2008 Katowice – Monako dobiegł końca. Przejechaliśmy 2300 km. Teraz jeszcze raz tyle do domu.

Relacja z wyjazdu w TVN

Tak wyglądał wyjazd z Katowic: http://www.tvn24.pl/2157061,12690,0,0,1,wideo.html

poniedziałek, 8 września 2008

6-7 września Pomyłka i przymusowa jazda po górach

Po spędzeniu nocy w okolicach Wenecji załoga Kredensa samotnie przemierzała włoskie autostrady. Z Padwy (którą ominęliśmy bocznymi drogami, bo autostrada była zakorkowana) udaliśmy się do Bolonii. Tu 2 h postój. Mała wizyta w centrum pod krzywymi wieżami (tak w Bolonii jest ich 20 w Pizie tylko 1) i dalsza jazda, jak się nam wydawało, do Florencji.


Maluch w roli sypialni


Kredens na szczęście jest trochę bardziej przestronny

W Bolonii poza katedrą, rynkiem i wieżami urzekły nas smaki. Winogrona, kupione na straganie, wydawały się słodsze niż rodzynki, a prawdziwie włoska porcja, prawdziwie włoskich lodów długo będzie jeszcze tkwić nam w pamięci. Filipowi najbardziej podobała się fontanna na środku głównego placu Bolonii. Jak sam twierdzi, dlatego że było pod nią chłodniej. Reszta załogi wie jednak, że chodziło wydatne biusty nimf, które stanowiły podstawę dla rzeźby neptuna i z których na 4 strony świata tryskały strumienie wody.

Filip i nimfy

Bracia na wąskich uliczkach Bolonii

Załoga podziwia wyroby miejscowego przemysłu motoryzacyjnego
Po zwiedzaniu Bolonii chcieliśmy jeszcze zaliczyć Florencję. Niestety brak GPS-a i przeoczenie skrętu spowodowały, że zamiast słynną Autostradą Słońca jechaliśmy bocznymi drogami wzdłuż tej słynnej trasy. Choć przez to nie udało nam się zobaczyć Florencji nikt nie żałował. Widoki wzdłuż naszej górskiej trasy oraz emocje pokonywania kolejnych zakrętów wynagrodziły nam wszystko.

Kredens na stromiznach radził sobie świetnie
Po górskich wspinaczkach w nocy (ok. 24.00) dojechaliśmy do Pizy, gdzie każdy podpierał krzywą wieżę.


Filip podpiera wierzę w Pizie
Potem jeszcze 50 km po autostradzie i nocleg w kredensie na parkingu w okolicach La Spezia nad Morzem Śródziemnym.

5 -6 września - Kolejny dzień, kolejny kraj, kolejne ofiary Złombola

Druga połowa 5 września okazała się najbardziej emocjonującym dniem rajdu. Już tylko 12 załóg zmierza w kierunku Monako. Trabant Jasia odmówił dalszej jazdy. Właściwie nie cały trabant tylko alternator, bez którego akumulator nie jest ładowany podczas jazdy i bez którego samochód nie dojedzie dalej niż kilka kilometrów.

Trabant strajkuje

Po kilku godzinach prób, chłopaki poddali się i postanowili spędzić noc w okolicach Ljulbjany. Rano postanowią co będą robić dalej.

Tymczasem my śmigamy przed siebie. Po drodze do Włoch natrafiliśmy na, wydawało się , małe muzeum motocykli. Bilet kosztował 4 Euro na łebka i były to najlepiej wydane pieniądze w naszym życiu. Zobaczyliśmy kolekcję ok. 60 maszyn, której raczej nie uda się zobaczyć nigdzie w Polsce. Były w śród nich Indiany, Harleye z początku XX wieku, a także kilka unikatów. Niemiecki Kattenkrad , a nawet Polski Sokół 100, który jest rzadkością nawet w Polsce. Były maszyny włoskie, jugosłowiańskie, francuskie brytyjskie i wiele, wiele innych.

W czasie wizyty poznaliśmy właściciela kolekcji. Niski pan w średnim wieku okazał się prezesem słoweńskiego stowarzyszenia miłośników starych maszyn. My byliśmy pod wrażeniem jego kolekcji, a on naszego Fiata. Po tym jak go zobaczył zabrał nas do swojego warsztatu. Tam na stołach operacyjnych zobaczyliśmy kolejne cuda jak np. Indian Chief lub wyścigowy Tomos z silnikiem 50 cm3. Poniżej kilka fotek:

Załoga w raju

Kattenkrad to prawdziwa perełka

Sokół 1000 daleko od ojczyzny

Po wizycie w muzeum czekała nas przejażdżka słoweńską autostradą. Kilka ujęć z jazdy na filmie.



Film w późniejszym terminie :-) (nie zdążyliśmy zmontować z braku prądu w komputerze)



W okolicach Ljubljany spotkaliśmy rozwalonego Trabanta. Po kilku godzinach postoju. Załoga z Włocławka, wraz z maluchem Dziadka Zygmunta pochodzącym z okolic Bydgoszczy, z Mateuszem i Agatą na pokładzie, ruszyła dalej.


"Warsztat" pod Ljubljaną

Zalogi chłodzą bolidy na wszelkie sposoby
Nie dotarliśmy do campingu w Sistianie. Okazało się że organizatorzy zmienili miejsce noclegu. Dlatego postanowiliśmy jechać dalej włoską autostradą. Nocowaliśmy na parkingu w okolicach Wenecji. Marcin i Filip rozłożeni na przednich siedzeniach drzemali w najlepsze. Adrian nie przejmując się brakiem miejsca stracił przytomność na tylnym siedzeniu. Rano podkurczone nogi zaczęły dawać znać o sobie. Szybkie wystawienie ich przez otwarte okno załatwiło problem.

Maluch i Kredens stanowiły nie lada atrakcję na włoskim parkingu. Podchodzili do nas ludzie i pytali dokąd jedziemy i co to właściwie za maszyny. Tym którzy mówili o angielsku lub niemiecku odpowiadaliśmy bez przeszkód. Włosi mówiący tylko po włosku musieli zadowolić się wyjaśnieniami na migi.
O godzinie 11.30 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami ok. 400 km i słynna autostrada słońca. Wieczorem dojedziemy nad morze śródziemne. Może uda się zwiedzić Pizę.

Tymczasem Fiat pokazuje pierwsze oznaki zmęczenia. Bak zaczął się pocić. Krople paliwa pojawiają się tam gdzie nie powinno ich być, przy większych prędkościach odzywają się tryby mostu. Czasami silnik dzwoni, co może wiązać się ze zbyt wczesnym zapłonem. Pomimo tych trudności raczej dojedziemy.